zwłaszcza z takim człowiekiem, jak Ambroży, którego nikt o winę nie posądzi.
— Ty się naprawdę kochasz w Ambrożym, Janku! — zawołała Wercia z bolesnym uśmiechem.
— Nie żartujmy, niema nato czasu. — Więc rozwód twój, a potem nasz ślub byłby konsekwentnem potwierdzeniem całej naszej historji.
— Cóż w tem strasznego, zwłaszcza za lat parę?
— Skoro nic strasznego, oglądajmy to z innej strony. Podobno masz swój osobisty majątek?
— Mam bardzo ładny folwark posagowy, nawet z domem mieszkalnym, łatwym do urządzenia.
— Ale ja nie mam nic — odrzekł Jan. — Nie chciałabyś chyba, abym siedział u żony na fartuszku, bo jabym się na to nie zgodził. A znowu nie mógłbym pracować w Poznaniu, ani wpobliżu i spotykać ciągle Ambrożego, któremubym za przyjaźń i dobrodziejstwa tak się odpłacił. Musiałbym więc pracować gdzieś daleko stąd, aż pókibym zdobył jakieś stanowisko finansowo niezależne. Wypadałoby zatem ślub nasz albo odroczyć, albo...
— Znowu te twoje principia heroiczne! — wybuchła Wercia. — Odłożyliśmy je już na bok wtedy, przy początku.
— A teraz mszczą się na nas skutki tego odłożenia. Ja muszę żyć sumiennie, Werciu, aby oddychać swobodnie poczuciem godności osobistej.
— A miłości nie potrzeba ci wcale do życia, jak widzę.
Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/152
Ta strona została przepisana.
— 150 —