Jan Skumin, osiedlony przecie w Poznaniu, zdawał się wogóle unikać z nią spotkania. Dosia była z całego ostatniego pobytu w mieście wcale niezadowolona i zabierała się do powrotu na wieś, gdzie ją czekały normalne zajęcia gospodarskie. Gdy już zbierała manatki, spotkała na korytarzu hotelowym Skumina.
— Jak się masz, Janku! Ładnie to, żeś nie znalazł przez kilka dni ani chwili na rozmowę z nową kuzynką? Mieszkamy przecie w jednym hotelu.
— Wiem — i stanąłbym nieraz na twojej drodze, gdyby nie jadowite plotki, które mnie gnębią. Doprawdy, obrzydł mi już ten Poznań!
— Mówisz, jak kapryśna panna. To mnie wolno, nie tobie. Ale co za plotki? Opowiedz.
— Niepodobieństwo, Dosieńko. Zresztą dojdą one i do ciebie, bo krążą szeroko.
— Tem większy powód, abyś mi je opowiedział. Czy dotyczą one i ciebie?
— Mnie — i innych.
— „Innych“ — to znaczy: Werci.
— Może i Werci. Mam tego zupełnie dosyć. Wynoszę się do Warszawy.
Dosia spoważniała:
— A o takim projekcie przełomowym nie uznałbyś za stosowne rozmówić się ze mną?
— Ach, moja kuzyneczko! O czembym ja z tobą nie mówił, gdybym był nie tak zawikłany...
— Poczekaj — pomówimy. Chodź do mojego pokoju.
Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/156
Ta strona została przepisana.
— 154 —