Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/159

Ta strona została przepisana.
—   157   —

chodem — kryliśmy się trochę — no i zjedliśmy kolację. Licho nadało, że był tam Franio Gozdzki z jakąś towarzyszką. Mnie poznał, ale Werci nie mógł stwierdzić tożsamości, bo była w dużym płaszczu i z osłoniętą głową. Jednak, z powodu uprzednich plotek, odgadł, że to była ona. I odkrycie swe ogłosił po pijanemu, przedwczoraj, w nocnej knajpie wobec kilku członków Resursy. Rozumiesz, co taka plotka robi hałasu, i to w kole znajomych, ile tam już pewno dowcipnych dodatków...
— O szczegóły nie pytam — rzekła Dosia, zmieniona na twarzy — chciałabym tylko wiedzieć, kiedy była ta wyprawa?
— Tydzień temu, nazajutrz po naszym dniu, spędzonym w Gdeczu.
— Ach tak? — Takeśmy wtedy pięknie z sobą gadali...
— Zrozumiej, Dosieńko: niepodobna się oprzeć prośbie kobiety zadurzonej, znerwowanej, zazdrosnej...
— Zazdrosnej? O kogoż to?
— O ciebie, Dosiu. Czuła ona już dawno, że skorom tylko cię poznał...
— Jakiem prawem mogła być o mnie zazdrosna? — przerwała Dosia gniewnie.
— Zgadnij-no, dlaczego kobieta jest zazdrosna. I wyperswaduj jej odstąpienie od zachcianki.
— Tak, trudno ci było, bo, pomimo liczne przeszkody, pochodzące od ludzi i od własnego sumienia, wszystko pomiędzy wami trwa jeszcze... Biedny, zaplątany w swe własne sieci, rybak!