— Mogę — odrzekła Dosia. — Niech się wuj dowie, że byłam z Jankiem w tej karczmie.
— Sama mu tego nie potrzebujesz mówić, dopóki nic nie wie. Mogłabyś tylko puścić tę wieść po mieście.
— Tak. Trzeba trochę nakłamać. Na takie pobożne kłamstwo mogę się zdecydować.
— Nawet, że się nikt bardzo nie zadziwi. Ty masz swoje maniery amerykańskie, które ci łatwo przebaczają.
— Takie maniery mogą być i polskie. Trzeba tylko nic nie mieć sobie do zarzucenia, przy swobodzie pozorów.
Wercia przestraszyła się tego zwrotu rozmowy i dodała prędko:
— Zrobisz więc to?.. Jakaś ty dobra!
— Ach! — Nawet mnie to zabawi.
Pakt został zawarty i panie rozstały się bez nadmiernych rozczuleń.
Wercia wyszła, a Dosia wkrótce po niej, entuzjastycznie zapalona do swojej misji.
Zaraz w hall’u Bazaru spostrzegła Frania Gozdzkiego, który tam asystował jakimś dwom niebrzydkim paniom. Właśnie się żegnał, całując namiętnie po dane rączki.
— Panie Franiu! proszę tu, proszę.
— Czem mogę służyć ślicznej pannie Dorotce?
— Bardzo to ładnie rozgłaszać po knajpach, że się spotkało w restauracji za miastem młodą parę znajomych, i robić plotkę z niewinnej przejażdżki.
Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/162
Ta strona została przepisana.
— 160 —