Nazajutrz dzień był mglisty i stosunkowo ciepły, typowy dzień polskiej jesieni, przesycony łzami za ubiegłem latem. Jan Skumin żałował nietylko gorącego lata, ale i Poznania, z którym miał wrażenie, że się rozstaje na bardzo długo.
Wziął najprzód w swym banku urlop dwutygodniowy i oświadczył, że starać się będzie o miejsce podobne w oddziale tegoż banku w Warszawie, gdzie skupiają się jego sprawy familijne i pieniężne. Wstąpił do bibljoteki Raczyńskich, gdzie nieraz korzystał z wzorowo funkcjonującej czytelni i z uprzedzającej uprzejmości panów bibljotekarzy. Obok, naprzeciwko i wpobliżu tego placu Wolności żegnał przyjaźnie znajome, dobrze zaopatrzone sklepy, „solidniejsze“, czyli po polsku: uczciwsze, niż po innych naszych miastach. A pośrodku placu wspominał niedawny „Tydzień akademika“, gdzie czuł się tak domowo pośród krewnego tłumu, przy boku tej dziwnej Dosi, teraz w dal od niego uciekającej.
Posunął się dalej ulicą oryginalnie ochrzczoną imieniem świętego w pierwszym przypadku — „święty Marcin“ — i trafił na jej wspaniałe rozwarcie w dziel-