Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/17

Ta strona została przepisana.
—   15   —

— Widzisz? Koza ogląda się za nim. Nie bój się, on zaraz przyjdzie do niej.
Przyklękli u brzegu wąwozu, zbliżeni do siebie twarzami. Gdy mówiła cichutko, Janek poczuł upajający powiew jej oddechu, niby lotną treść pocałunku. Ale ona wytężonem spojrzeniem wywoływała tylko kozła, którego obiecała stanowczo. Jakoż zjawił się po minucie, niby wytresowany i posłuszny, kozieł-szóstak, na wygodny strzał o kilkadziesiąt kroków. Pani Wercia pociesznemi minami rozkazywała Jankowi: — „Walże go, a prędzej!“ — Skumin przyłożył nieznany sztucer do ramienia — i wystrzelił.
Koza prysnęła wyciągniętym cwałem i przepadła w krzakach, kozieł zaś wyprostował szyję i trwał na miejscu przez sekyndę, jedną — drugą. Zanim minęła trzecia, huknął strzał Werci i kozieł padł rażony śmiertelnie.
Chociaż pogromczyni nie wyglądała szyderczo, owszem radośnie, z rumieńcem na policzkach i błyskami w oczach, Skumin nie poczuwał się do wdzięczności za poprawkę jego strzału, raczej czuł się upokorzonym. Zaczął wydziwiać:
— Bo też sztucer jakiś... niedobrze leży w ręku i nie ma wagi na przód...
— Para od mojego i wcale nie gorszy. Trzeba tylko brać na cienką muszkę.
— Nie wiedziałem. Mogłaś mnie uprzedzić.
— Mogłeś i ty zapytać, albo wypróbować sztucer do celu przed wyjazdem.