Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/175

Ta strona została przepisana.
—   173   —

Jednem słowem: wypiliśmy. Ale ty z nim co gadasz? co porabiasz, Dodo?
— Mówiliśmy z sobą kilka razy żywo, a czasem i pokłóciliśmy się.
— To drugie niepotrzebne. Poco?
— Tak czasem wypadnie, gdy zdania są przeciwne, a mówi się o rzeczach gorąco obchodzących.
— A dalej: gdzieżeście z sobą byli? Jak się bawiliście?
— W Poznaniu, w Gdeczu... Raz tylko jeden trochę wbok prysnęliśmy we dwoje...
— Jakto: wbok prysnęli? — zadziwił się niemało pan Robert.
Dosia śmiała się głośno. Postanowiła i musiała już konsekwentnie kłamać, ale przychodziło jej to trudno, więc kłamstwo pokrywała śmiechem.
— To jest właśnie zmiana w historji Janka z Wercią, o której miałam ojcu donieść. Nie Wercia, ale ja byłam z Jankiem w tej karczmie na Sołaczu.
Pan Robert powstał z krzesła i przybrał postać Katona Starszego:
— Ty? moja córka!
Dosia znowu wybuchnęła śmiechem:
— A papa nigdy nie zawiózł jakiej damy do restauracji za miasto?
Oczy ojca, wytrzeszczone na córkę, powoli się przymykały, aż mówca zaraził się śmiechem:
— Co za porównanie! Ale co was tam poniosło?
— Poniósł nas samochód i odniósł zpowrotem.