— Jednak przy wyprawie tak niecodziennej możnaby pamiętać najmniejsze szczegóły — rzekł pan Robert, spoglądając na córkę podejrzliwie.
Dosia, widząc to, a czując już nieprzeparty wstręt do komedji, którą grała, rozpłakała się nerwowo.
— Ojcze! Ja nie mówię prawdy... Ale muszę tak... bośmy się ułożyli... bo przyrzekłam...
Pan Robert kochał jednak córkę po swojemu. Był też czuły na ból kobiecy. Wziął więc główkę jej między dłonie i scałował kilka łez z jej oczu.
— Doduś! uspokój się. Ojciec ciebie przecie nie zdradzi. Wytłumacz mi, co to wszystko znaczy... A jeśli nie chcesz, nie tłumacz — tylko nie płacz.
— Owszem, wytłumaczę, co mogę — odrzekła nieco uspokojona. — Ja nie byłam z Jankiem w tej karczmie, tylko tak zdecydowałam się powiedzieć, bo trzeba było osłonić kogoś.
— To chyba Wercię?
— Może Wercię, może kogo innego.
— A kogożby?
— Wuja Ambrożego. On tu jest poszkodowany, a to jest bezecne.
— Dajże pokój temu romantyzmowi, córuchno. Ambroży o mnie zapomina przy zaproszeniach na wielką sesję ziemian, a moja córka naraża dla niego swoją reputację. To niedorzeczne, ręczę ci.
— Jednak ja dla niego to zrobiłam. I proszę papy o jedno: niech papa o tej sprawie teraz z nikim nie mówi.
Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/177
Ta strona została przepisana.
— 175 —