Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/187

Ta strona została przepisana.
—   185   —

cunku nie rodzą się dzieci. — Tyle wiedziała o tych rzeczach stara panna. A coby to było za ożywienie i błogosławieństwo Boże w Gdeczu takie milutkie maleństwo! — Jeszczebym mu sama potrafiła czemś się przysłużyć — rozczulała się ciocia. I potrzebny tu przecie dziedzic wielkiej fortuny i zacnego nazwiska.
Nie rozmawiała jednak o tem nigdy dotąd z Radomickimi. To też uczuła się niemal zaszczyconą, gdy Wercia zaczęła z nią pewnego dnia nader poufną konwersację.
— Nie uważa ciocia, że coraz smutniej w Gdeczu?
— Zima, moje dziecko. W zimie wieś zasypia.
— Szóstą już zimę tutaj rozpoczynamy, a żadna nie była tak ponura. Mało kto już nas odwiedza, Ambroży coraz bardziej zajęty i jakiś obcy...
Nie decydowała się ciocia potwierdzić krytykę ukochanego synowca i milczała. Wercia wybawiła ją z kłopotu:
— Żeby tak dzieciaczek przybył do domu, byłoby zaraz weselej.
— Ach, moja Werciu! Codzień Boga o to proszę.
Obie panie przystępowały do trudnego tematu ostrożnie, z przystankami.
Odezwała się znowu ciocia:
— Od was tylko dwojga to zależy.
— Ja pragnęłabym tego gorąco, ale nasze porozumienie z Ambrożym popsuło się od paru miesięcy.
— Skądżeby? Dlaczego?
— Przypuszczam, że te głupie plotki mogły dojść do niego i tak go do mnie oziębić.