— Proszę papy nie mieć nadziei. Depesza przyszła trzy dni temu. Ja już odpowiedziałam.
— Co odpowiedziałaś?!
— Żeby nie przyjeżdżał, bo ojca niema w domu.
Pan Robert cisnął depeszę na stół gwałtownie i wybuchnął:
— Wiesz co, Dodo, że jesteś niemożliwa! Odpowiadasz za mnie i gmatwasz wszystko wcale niemądrze. I gdzież tu choćby prosta gościnność? On oznajmia swą wizytę — pierwszą wizytę u nas, a ty... To już nawet nie po polsku, nie po szlachecku!
Chodził po pokoju zupełnie gniewny.
— Może ojciec od siebie odpowiedzieć inaczej. Jeżeliby przyjechał, ja mu się nie pokażę.
— A nie pokazuj się! Dość już pokazujesz, jaka jesteś. I najlepsza młodzież od ciebie ucieka. Za kilka lat trzeba będzie wybierać w gorszej.
— Niech ojca o to głowa nie boli — odrzekła Dosia sucho i wyszła z pokoju.
Robert zaś sapał ze złości i stękał z ubolewania nad uporem córki. Rzucił się następnie do swego gabinetu i przez telefon nadał depeszę do Warszawy, zapraszającą Skumina do Radogoszczy.
— Będzie, co będzie, ale pozwól mi przynajmniej zachowywać się po ludzku — mówił głośno do Dosi, której nie było już w pokoju.
Wczesny zmierzch zimowy zasiał ciszę we dworze i we wsi. W takiej atmosferze milkną rychło urazy, szczególniej między członkami rodziny, którzy bardziej się lubią, niż czubią. Już Robert zerknął parę
Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/204
Ta strona została przepisana.
— 202 —