razy ku córce pojednawczo, już i ona pozbyła się swego wyrazu wojującej amazonki.
— Widzisz, córuchno — odezwał się ojciec pierwszy, zastawszy Dosię zamyśloną, patrzącą w płomienie zapalonego kominka — można być z kimś odmiennego zdania, można się nawet poróżnić, ale nie trzeba robić awantury.
— Czyż ja ojcu zrobiłam awanturę?
— Dajmy na to, że nie. I my się łatwo pogodzimy, bo znamy się już lat... dwadzieścia sześć. Ale Jankowi nie warto robić wstrętów. Zawsze to człowiek wybitny i, mojem zdaniem, sympatyczny. Jeżeli w dodatku cię kocha...
— Ach, on tam kocha! — na prawo i na lewo.
— Daruj, Doduś, ale mówisz jak pensjonarka, a masz już przecie niejakie życiowe doświadczenie. Któryż mężczyzna, doszedłszy do lat trzydziestu pięciu, nie kochał już kilka razy?
— Ach, papo, dajmy już pokój tej rozmowie. Awantury z pewnością nie zrobię.
W tej chwili zadzwonił telefon. We dworze wiejskim zdarzenie to nie jest tak pospolite, jak w mieście. Pan Robert podszedł do aparatu, mówiąc:
— Czyżby już odpowiedź od niego?
Tak dalece się tego spodziewał, że nie zrozumiał pierwszych zasłyszanych wyrazów:
— Co takiego? Kto mówi?.. Gdecz?
Odjął słuchawkę i zwrócił się do córki:
— To do ciebie, Doduś, z Gdecza.
Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/205
Ta strona została przepisana.
— 203 —