Dosia poskoczyła raźnie do aparatu. Słuchała i odpowiadała głosem coraz bardziej zgorączkowanym.
— ...Dobrywieczór... Jakto? — Od kiedy? — Czy jest lekarz? Dobrze, przyjadę... Pierwszym pociągiem.
Tolibowski nasłuchiwał i krzywił się, myśląc: znowu jakaś przygoda, tylko nie ta, której oczekiwał.
Nareszcie Dosia oderwała się od telefonu i zwróciła się do ojca:
— Papusiu! Wuj Ambroży chory, niebezpiecznie chory! Chce mnie widzieć — to już pewno jest źle. Pojadę pierwszym pociągiem do Gdecza.
Pan Robert cmoknął boleśnie:
— To dopiero przyszło wporę! Już to rzeczywiście masz pecha do porozumień ze Skuminem.
— Jakto: ze Skuminem? — Wuj Ambroży bardzo chory — słyszy ojciec?
— No, biedny Ambroży, ale... mogłabyś tu doczekać przyjazdu Janka, choćby dla proporcji...
— Właśnie dla proporcji wyjadę. Nikt mi tego za złe wziąć nie może.
— Dziwne dzisiejsze panny — mruczał Robert. — Czeka tu na oświadczyny porządnego konkurenta, a kocha się w starym wuju.
— Niech to sobie papuś wytłumaczy.
Pierwszy pociąg wychodził stąd w nocy, a stawał na stacji Gdecza wczesnym rankiem. Dosia pobiegła do swego pokoju, aby przygotować się do wyjazdu.
Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/206
Ta strona została przepisana.
— 204 —