Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/209

Ta strona została przepisana.
—   207   —

rozkołysane wiatrem, a okalający las sosnowy nie tracił w zimie swej uroczej powagi. Tylko wyblakłe przy brzegach trzciny i oczerety, żółte krzaki leśnego podszycia i ogołocone drzewa liściaste parku świadczyły, że kraj się zestarzał na długą chwilę zimową. Ale doświadczone oko wyobrażało sobie łatwo urok tego widoku na wiosnę.
— Zobaczysz w lecie; to nasz klejnot rodzinny — rzekł Robert pysznie, ale rzewnie zarazem. — To jezioro Śniwoda, jedyny twór żywy, który Dosia kocha równo i bezustanku.
Skumin spojrzał na Tolibowskiego, jakby zapytując, czy ta metafora zawiera krytykę, czy pochwałę.
— Nie zrozumiej, że jest trzpiotką. Owszem, aż zanadto się namyśla nad wielu rzeczami — sam to musiałeś spostrzec. Ale wogóle od ludzi wymaga zbyt wiele: jakiejś cnoty nieskazitelnej, jakichś heroizmów...
— Może dlatego właśnie kocha jezioro, że jest ciągle piękne i czyste — rzekł Jan żartobliwie.
— Może dlatego — odpowiedział Robert. — Ale jej wybredność i moralizatorstwa szkodzą jej samej, odstręczają od niej czasem ludzi.
— Odstręczają?! — zawołał Jan. — Nie widziałem jeszcze takich, którzyby od niej stronili.
— No tak, powodzenie ma ogromne, ale przebiera, marudzi. Nie wie często, za jakiem pójść uczuciem, czy popędem... Choćby i dzisiaj — spodziewała się twego przyjazdu, a skoro tylko przyszła wiadomość o chorobie Ambrożego, wyleciała jak z procy.