Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/210

Ta strona została przepisana.
—   208   —

— A ja to rozumiem.
— Skoro rozumiesz, to się łatwo pogodzicie.
Biesiadnicy zajęli się teraz sumiennie śniadaniem, doskonale przyrządzonem, zwłaszcza, że obaj byli głodni; Skumin po podróży z Warszawy, Tolibowski zaś był zawodowym smakoszem, który lubi nietylko jeść, lecz lubować się swem znawstwem.
— Czy lubisz gospodarzyć na wsi? — odezwał się Robert bez związku z combrem baranim, który spożywał, lecz widocznie z innemi myślami i projektami, które go nurtowały.
— Bardzo lubię. Aż do wybuchu wojny żyłem pośród tych zajęć.
— A znasz się na tem? — powiedz szczerze.
— Naukowo — nie; ale otrzaskany z tem jestem, jak się to mówi.
— A na hodowli koni?
— Na tem lepiej, niż na czem innem. Bardzo lubię konie i miałem z niemi wiele do czynienia.
— A psy lubisz?
— Lubię... lubię szczególniej psy myśliwskie.
Po przerwie, zapełnionej przez sztuczną i smaczną potrawę, ciągnął Robert dalej:
— Muszę ci się przyznać, Janku, że jestem trochę zmęczony długoletniem gospodarowaniem w Radogoszczy. Urządziłem ją wzorowo, ale teraz już, gdy gospodarstwo idzie samo, zdałem troskę o nie mojej Dodzie, która, tak jak ja, lubi nasze rodzinne gniazdo. Wkrótce mam zamiar oddać jej Radogoszcz na własność, zachowując sobie tylko niewielką rentę. Ja