Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/216

Ta strona została przepisana.
—   214   —

jące arcydzieł, ale pełne kroniki codziennego życia pokoleń.
Robert palił tymczasem grube cygaro i przyglądał się przyjaźnie kandydatowi na zięcia. Dostrzegł dzisiaj jeszcze jedną jego zaletę, że zna się dobrze na sztuce i na antykach. Postanowił ostrożniej odzywać się przed nim o tych materjach. — Teraz przemówił:
— Musisz zobaczyć i pierwsze piętro. Są tam pokoje gościnne, z których sobie wybierzesz jeden dla siebie.
— Chciałem już dzisiaj na noc powracać — rzekł Jan.
— Czy zwarjowałeś?! — zawołał Robert. — Przecie Doda może jutro, pojutrze przyjechać z Gdecza. Gdyby ciebie tu nie zastała, mogłaby pomyśleć, żeś się tu zjawił tylko dla wypełnienia żądanej formalności. — A cóż ja mam myśleć? — Że nie chcesz mi ofiarować dni kilku? Że ci tu źle w Radogoszczy?
— Jest mi tu za dobrze, kochany panie Robercie, a dlatego i niezdrowo. Mam twarde życie i muszę do niego powracać.
— Znowu romantyzm! Pal licho twoje twarde życie — zamień je na lepsze — masz po temu doskonałą okazję.
— Pragnąłbym.
— Jednem słowem — przerwał Robert filozofowanie — nie puszczę cię przed kilku dniami i basta. Chodźmy na górę. Jest tam też pokój Dody — chcesz go zobaczyć?