leżały na posadzce symetrycznie dwa czerwone safjanowe pantofelki, na pewno kobiece i na pewno jej — Dosi. Gdyby nie obecność ojca, Jan obejrzałby niechybnie zbliska ten jedyny w pokoju poufny ślad jej pobytu.
— A tu obok łazienka — rzekł Robert, otwierając niskie drzwi tapetowe.
Zajrzał tam Jan na chwilę, tyle tylko, aby się napić ciepłej fali wonnej, ziejącej z tego, już niewątpliwie kobiecego pokoiku.
Błyszczały mu oczy, coś go nosiło po pokoju, po którym zaczął przechadzać się wzdłuż i wszerz i spoglądać przez okna na jezioro, i jakby szukać miejsca, gdzieby usadowić się i zostać.
Ale Robert, spoglądający przyjemnie na pożądany wynik oczarowania Janka, uznał, że już dosyć tego.
— Uciekajmy! Jeszcze gotowa zastać nas tu panna służąca i zdradzić przed Dodą.
Mówił wesoło, po łobuzersku, niby wspólnik ryzykownej romansowej wyprawy.
Zaprowadził go do pobliskiego pokoju przy tym samym korytarzu, otworzył drzwi i rzekł:
— Tu się rozlokuj, Janku. Może zechcesz chrapnąć, boś przecie podróżował w nocy. Ja tymczasem zatelefonuję do Gdecza, co się tam dzieje z Dodą... no i z tym biednym Ambrożym.
— Dobrze — ale nie wspominaj o mnie, że tu jestem. Musiałbym i ja coś manifestować, a wolałbym, żeby myśleli, że jestem w Warszawie.
Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/218
Ta strona została przepisana.
— 216 —