Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/219

Ta strona została przepisana.
—   217   —

— Rozumiem.
Po odejściu Roberta Jan ani myślał układać się do snu. Rzucił się w fotel i rekapitulował doznane wrażenia. Zaczął od ostatniego: porównywał jasne, surowe mieszkanie Dosi z sybarytycznym przepychem, otaczającym Wercię. Sądząc objektywnie, po sybarycku, czy po kupiecku, Wercia więcej byłaby warta, niż Dosia. Tamtej ponęta odmienna jest, gorąca, pieszczotliwa i usłużna. Tej urok fizyczny, wprawdzie tylko przeczuwany, jednak potężny, może być nieco zawodny... w praktyce. Panna jest cerebralna, czuje przez intelekt chyba, nie przez zmysły. Jej uśmiech najprzychylniejszy wabi do jakiegoś ideału miłości, lecz nie do pocałunku. Wercia oddaje się bez zastrzeżeń, Dosia stawia zawsze warunki, nawet przy pakcie niezmysłowego przymierza. Czy on zresztą z Dosią mówił kiedy o możliwości zmysłowego uścisku? Chyba nie?
— A jednak — dochodził do wniosku empirycznie raczej, niż logicznie — ja dzisiaj kocham Dosię, nie Wercię. — Tam przesyt, tu ciekawość? — Nie, to są podrzędne czynniki. I o przesycie tak piękną kobietą, jak Wercia, nie może być mowy po kilkunastu spotkaniach, a znowu sama ciekawość uścisku Dosi nie budziłaby we mnie tak plenarnego uczucia miłości. Stary ze mnie grzesznik, lecz nie ordynarny smakosz kobiecego ciała. — Jest coś w tej Dosi więcej, niż ponęta zmysłowa. Można kochać jej duszę, czystą i płomienną. Można jej przebaczyć dziwactwa i narowy, nawet pewną nieczułość na zapędy sensualne.