Nazajutrz przed południem Robert i Jan dojeżdżali już do pałacu w Topielnie.
Budowa była wielka, z kolumnami, arkadami i tarasem, nie miała jednak ani osędziałej powagi pałacu w Gdeczu, ani ujmującego wdzięku dworu w Radogoszczy. Gdyby nie okalające drzewa parku, gmach wyglądałby na pawilon mieszkalny dworca kolejowego, lub osady fabrycznej.
Ale pod arkady podjazdu wysypało się na przyjęcie miłych gości dużo twarzy znajomych ziemiańskiego typu i ożywiło gmach obojętny serdecznem ciepłem. Pan Maciej Golanczewski witał już wymownie od najniższego stopnia schodów, pani ukazała się we drzwiach, w zarzuconej na suknię pelerynie; panienki, ubrane lekko, nie chcąc wystawiać się na przymrozek, wyglądały figlarnie z przedpokoju przez szyby okien. Kryś Ramułtowski rzucił się aż do drzwiczek samochodu i po sumarycznem przywitaniu zapytał skwapliwie:
— Gdzie Dosia?
Odpowiedział Tolibowski z pewną wyniosłością:
— W Gdeczu.
W przedpokoju znalazło się jeszcze więcej osób, a między niemi szambelan Straszyński, zwykle obecny na zjazdach sąsiedzkich. Sam posesjonat w Poznańskiem i stary kawaler, gdy nie miał gości u siebie, wędrował po pałacach i dworach, łaknąc ludzkiej mowy. Przyjmowano go wszędzie chętnie, gdyż był okazały, łagodny i wielce ugrzeczniony.
Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/223
Ta strona została przepisana.
— 221 —