Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/238

Ta strona została przepisana.
—   236   —

chłonięci byli przez troskę i zadanie przywrócenia do zdrowia tego najcenniejszego człowieka. Z poza granic Gdecza przychodziły też ciągle zapytania o przebieg choroby, listowne i telegraficzne, które nareszcie tak dokuczyły choremu, że kazał przenieść telefon z gabinetu swego do dalszych pokojów.
Trzy panie zamieniły się w pielęgniarki, prześcigając się w obsłudze chorego.
Gdy Dosia przyjechała w pierwszych dniach do Gdecza, wuj Ambroży miał maksymalną gorączkę. Rozmówił się jednak z ulubioną siostrzenicą.
— Przyjechałaś? — Czy cię kto sprowadził?
— Dali mi znać. Ale sama przyjechałam. Ja się znam na chorych. Czy wujaszek mnie wypędza?
— Ciebie, Dosieńko? — Nie. Ale masz przecie u siebie do czynienia... może gości?
— Nie mam, wuju, nie mam... Proszę nie rozmawiać, już idę sobie.
Radomicki przeprowadził ją do drzwi bladym uśmiechem.
Stara ciocia Radomicka od pierwszej chwili zasłabnięcia Ambrożego gotowała własnoręcznie ziółka i kleiki, a gdy dozór lekarski objął komendę nad dietą, czekała tylko z upragnieniem, aby jej dano coś do roboty dla kochanego Brozia. Błąkała się wpobliżu, drobna i nieznaczna, wpogotowiu nawet na posyłki, gdyż zachowała jaką taką sprawność kończyn.
Najznaczniejsze przeobrażenie uczuć i zwyczajów objawiło się w pani Weronice od czasu zachorowania