Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/243

Ta strona została przepisana.
—   241   —

— Więc ty go jeszcze kochasz?
— Teraz więcej, niż kiedykolwiek. Jaki to człowiek wielki i dobry — jaki w uczuciach swych pewny i nieodmienny! — Nie tak, jak inni.
Dosia domyśliła się łatwo, o kim mowa.
— To też innych nie warto kochać — rzekła twardo.
— Ty to mówisz, Dosiu?!
— Ja — i z doświadczenia.
Odtąd obie panie zaczęły się nawzajem przypatrywać sobie z sympatją. Obie pozostawały w stosunku uczuciowym do tych samych dwóch mężczyzn, blisko je obchodzących, — ale błyskała już nadzieja podziału między nie tych dwóch, bez rozterki osobistej i bez obrazy praw moralnych. Może Wercia będzie nareszcie żoną wuja Ambrożego, jak mu się to należy — a niech Janek będzie wolny sercem... na wszelki wypadek — myślała Dosia, altruistycznie, czy samolubnie? — w każdym razie uczciwie.
Nadciągał zmierzch 24 grudnia, pora tradycyjnej wieczerzy. Ambroży czuł się od paru dni lepiej i próbował wstawać. Oświadczył dzisiaj, że weźmie udział w wieczerzy wigilijnej, choćby nie jadł sztucznych frykasów postnych, które kuchmistrz obmyślił dla uświetnienia uczty. Gdyby nie był na niej obecny, byłaby zła wróżba na rok przyszły. Nikt tu nie był naprawdę przesądny, jednak takie mętne poczucie mieli mniej więcej wszyscy.
Gdy zaczęto nakrywać stół, z sianem pod obrusem, naczelny służący, zwany marszałkiem, był w roz-