Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/269

Ta strona została przepisana.
—   267   —

— Ach, gadało się z nią o tem nieraz... lekko. W ostatnich czasach nie, bo niby oglądałem sobie Mukę... Ale teraz znowu w Gdeczu rozmawialiśmy chyba z godzinę. Wstrzymałem deklaracje stanowcze, bom się chciał najpierw z tobą rozmówić, Janku. Dlatego głównie przyjechałem do Warszawy i rad jestem, żem cię odrazu spotkał.
— Bardzo ci dziękuję — odrzekł Jan sucho. — Więc jednak zmiarkowałeś z rozmowy, że ona dba o mnie, czy przeciwnie: wcale o mnie nie dba?
— Tego nie penetrowałem. Mówiliśmy o tobie bardzo mało, niewiele więcej, niż to, co ci już powtórzyłem.
— Jednak trochę więcej?
— Nie... nic... Nic o tobie złego nie powiedziała, daję ci słowo.
Skumin wstrzymał się od dalszego wywiadu w tym kierunku, przerzucił się do badania, co mogło zajść między Dosią a Krysiem, żeby ten aż przygotowywał się do stanowczych oświadczyn.
— Skoro zatem darzysz mnie zaufaniem, powiedz, jaka była między wami rozmowa, na której opierasz swe nadzieje.
— Rozmawialiśmy tak... niby warunkowo — mówił Kryś lirycznie, jak o błogiem jakiemś marzeniu — coby to było, gdybyśmy się pobrali. — Powiedziała mi najprzód, że zapewne wcale zamąż nie wyjdzie, bo nie widzi około siebie młodzieńca, któremuby mogła zaufać. Wszystko to letkiewicze — mówiła — egoiści, szukają tylko rozkoszy własnej i wygody, nie