— Czekam od miesięcy na odpowiedź pani.
Dosię przejął dotkliwie ten wyraz „pani“, już między nimi niezwykły. Zgasiła odrazu uśmiech i odrzekła niecierpliwie:
— Ach, to ten pomysł mojego ojca, żeby wymusić od pana formalną deklarację? Nigdy się na niego nie zgodziłam.
— Można było jednak coś mi dać znać.
— Przecie wuj Ambroży zachorował tak niebezpiecznie!
— Zapewne. Ale jest telefon między Gdeczem a Radogoszczą, gdzie czekałem dni dziesięć.
— I bawił się pan doskonale, pijąc z ojcem i tańcując na imieninach w Topielnie.
— Widzę, że pani dbała specjalnie o to, żebym się martwił, bo nawet gdy Ambroży już wyzdrowiał, chwała Bogu, nie dała mi o sobie najmniejszej wieści — upływa już trzeci miesiąc.
— A pan chciał, żebym mu się oświadczyła?! — zawołała Dosia ze złym błyskiem w oczach.
Jan spojrzał w te oczy wcale nie poddańczo, owszem stanowczo i wyniośle.
— Uspokójmy się, panno Dosiu. Proszę zważyć, że mnie należała się jakakolwiek odpowiedź, a gdyśmy się widzieli po raz ostatni, już strasznie dawno, tu w Bazarze, rozstaliśmy się w niejakiej... przyjaźni. Liczyłem na nią długo.
— A teraz już pan nie liczy?
— Muszę wiedzieć, co pani o mnie myśli, bo inaczej nie wiem, co mam myśleć o pani.
Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/277
Ta strona została przepisana.
— 275 —