Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/279

Ta strona została przepisana.
—   277   —

— Staram się myśleć praktycznie o swej przyszłości.
— Z Zosią Golanczewską? — wystrzeliła Dosia jeden ze swych niespodziewanych szmermeli konwersacyjnych.
Jan spojrzał w oczy jej uśmiechnięte przekornie.
— Tak jak pani z Krysiem Ramułtowskim — odpowiedział z podobnym uśmiechem.
Dosia nie stropiła się bynajmniej.
— Jeżeli tak, to niegroźne. — Ja mam już nowego konkurenta.
— Doprawdy? — Nie śmiem pytać o jego nazwisko.
— Widział go pan ze mną w tańcu.
— Taki elegant ogromnie z siebie zadowolony, jakby z Małopolski?
— Ten sam i oczywiście jest z pod Przemyśla. Zaraz go pan pozna, bo właśnie przychodzi tu mnie szukać. Przyrzekłam mu mazura.
Wspomniany elegant lustrował zapomocą monokla salę bufetową, a gdy dostrzegł, gdzie siedzi panna Tolibowska, posunął się do nich w tanecznych lansadach, osadził przed nią rumaka swej osoby i zawołał:
— Panno Dosiu! Nasza godzina! — zaraz dadzą sygnał do mazura.
Dopiero teraz zauważywszy, że panna siedzi obok młodzieńca godnego uwagi, przedstawił mu się:
— Hrabia Bobrkowski.