Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/291

Ta strona została przepisana.
—   289   —

— Ona zapewne drwi z niego, jak i ze wszystkich. Jednak ten pan mnie korci.
— Ha, ha! — zaśmiał się stary satyr — to ja już, przepraszam pana, miarkowałem i w Gdeczu, że czule na siebie spoglądacie. Ale jakże? Zaczepiłeś go?
— Na szczęście — nie. On sam przyczepił się do mnie i dostał odprawę. Zdarzyło się tak, że Dosia po rozmowie ze mną i z ojcem przerwała mazura, którego tańczyła z Bobrkowskim, i opuściła bal z ojcem. Czy to wynikło z rozmów, czy nie? Tego nie wiem, więc nie powiem. Ale ów fircyk galicyjski, mocno niezadowolony, przyczepił się do mnie z dowcipami takiemi: czy panna jest pełnoletnia? czy pozostaje pod stałym dozorem ojca, czy może pod moim? — Odpowiedziałem mu najniegrzeczniej, jak mogłem: więc nazwałem go byle kim i t. d. — a rozstałem się z nim, oświadczając, że mnie solennie nudzi. Teraz widzę, że on szuka sekundantów, więc i ja muszę przygotować swoich. Rozumie pan senator, że nie posuwam się do zuchwalstwa proszenia pana na sekundanta, ale proszę o radę, jak pokierować tą sprawą, która wydaje się napozór głupią, ale ma dla mnie pewną... wartość.
— Rozumiem: chcesz wpakować rywalowi kulkę?
— Tak, panie senatorze — poniżej prawego biodra.
— He, he, he — poczekaj — to jednak trzeba rozważyć.
Po krótkiem milczeniu mówił dalej:
— Rzeczywiście sprawa jest błaha, prochu nie warta. Jeżeli pragniesz ją zaostrzyć, to twoja wola.