Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/312

Ta strona została przepisana.
—   310   —

— Bardzo proszę wuja prałata.
Wszystkie te objawy sympatji dla niej i dla Jana głaskały Dosię po sercu i samym swym zgodnym chórem zagłuszały ciężkie wątpienie o zamiarach Jana. Jednego wszelako brak jej było zdania, o które dbała najbardziej — zdania wuja Ambrożego. Ten nie potrącił dotychczas w rozmowie z nią o małżeństwo ze Skuminem.
Maj nadszedł i pogoda zaczynała być rozmarzająca. W parku zielone zamglenie ogarniało codzień gęściej drzewa i krzaki, pączki bzów rozwierały się w wiązanki wesołych dziobków, a lepkie pąki kasztanów w wielkopalczaste rozkrzewienia; niektóre gałęzie drzew okryły się powodzią złotawych szczoteczek. Poetyczna mgła czepiała się wysokich porostów, a proza traw rozsiadła się już szeroko przy ziemi. Szemrało powietrze głosami ptasząt i brzęczeniem żuków, a z za parku dochodziły rozochocone rżenia koni. Na dróżkach parkowych szare ptaszki poskakiwały radośnie, dziwiąc się odnowionemu światu, a wysoko przepływał ptak wielki, niby goniec od najjaśniejszego słońca.
Ranek był tak pociągający do swych wdzięków, gadań i woni, że ksiądz prałat Lipski przymknął swój brewjarz, który odmawiał ambulando, i schylił się do niskiego gaiku liści konwaljowych, który wytrysnął w cieniu wielkich drzew, dostrzegł pierwsze źdźbło konwalji, zerwał je, powąchał i założył niem kartę brewjarza. Niepodobna było tutaj modlić się do Boga łacińskiemi zwrotkami psalmu, skoro cały świat cześć Mu oddawał żywą mową zachwytu nad Jego stworzeniem.