Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/325

Ta strona została przepisana.
—   323   —

— Tu już nie wymagaj zbyt szczegółowych tłumaczeń. W każdym razie grzech był mój, bo mężczyzna winien być silniejszy wobec pokusy, niż kobieta. Odpokutowałem za grzech srodze, w swojem sumieniu i przez narażenie się na twoją pogardę, Dosieńko.
— No, niebardzo liczyłeś się z tą moją pogardą, jak mówisz. Pamiętasz tę nieszczęsną wyprawę do karczmy na Sołaczu?
— Pamiętam. Więc co?
— Więc byłeś tam z Wercią. — A mnie, widać, wtedy jeszcze nie kochałeś, choć zdawało mi się...
— Widzisz, Dosiu — zakłopotał się Jan — mężczyzna nie przywiązuje takiej wagi do jednej... wyprawy za miasto, która wynika już z konsekwencji innych.
— Tak, tak — przerwała Dosia, bliska już nadąsania — poprostu nie umiesz się oprzeć żadnej kobiecej pokusie, gdy ci się nadarza. Ręczę, żeś się całował i z Zosią Golanczewską, która ma usta aż opuchłe od pocałunków, i może z tamtą kuzynką w Warszawie.
— Nie, Dosiu, nie bądź niesprawiedliwa. Od czasu Werci, z którą historja moja rozpoczęła się przed naszem spotkaniem, nie zajęła mnie żadna inna kobieta, oprócz ciebie. Nie wymieniaj plotek, do których nie dałem powodu ani sercem, ani nawet wyobraźnią.
— No więc dobrze — ułaskawiła się Dosia. — Ale dlaczego od czasu balu ziemiańskiego i owego po-