niała suknię w swoim pobliskim. Zapukał więc do jej drzwi. Otworzyła mu sama, ubrana już zupełnie, tylko leczyła twarz od śladów przebytych wzruszeń.
— Wejdź, wejdź, Janeczku! Patrz — ja tu mieszkam.
— Wiem, bo przyznać ci się muszę, Dosieńko, że już zwiedziłem ten pokój.
— Jak? Kiedy?
— Kiedym tu był przed Bożem Narodzeniem, a ty ode mnie uciekłaś. Papa mnie tu wprowadził.
— Ach, ten papa! Ale tym razem wybaczam mu; przewidział trafnie: dzisiaj już i ten pokój jest twój, jak i wszystko, co moje.
Jan już się zabierał do całowania, ale Dosia odsunęła się szybko:
— Zmiłuj się, Janeczku! Patrz, jak ja wyglądam: i oczy, i usta, i te wypieki na twarzy! Wynoś się stąd lepiej na dół, a ja zaraz nadejdę.
— Jak każesz. Tylko nie ustaliliśmy wcale, co mamy powiedzieć ojcu.
— Mamy co opowiadać o sobie! — przestraszyła się Dosia.
— O przyszłości! — rozśmiał się Jan. — Musimy przecie omówić termin naszego ślubu, który odbyć się powinien jak najprędzej.
— A to naturalnie! Wszystko gotowe: jesteśmy my, jest ojciec, jest ksiądz...
Mówiła niby żartem, ale z głębokiem przekonaniem do treści.
Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/330
Ta strona została przepisana.
— 328 —