Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/332

Ta strona została przepisana.
—   330   —

— Proszę cię, szanowny panie Robercie... czyli kochany ojcze... Muszę się wprawić do tego tytułu.
— Wpraw się koniecznie. Ojcu można mówić „ty“, ale teściowi niepodobna. Osłabiłoby to moją powagę wobec Dody.
— Zatem, kochany ojcze: postanowiliśmy z Dosią, że weźmiemy jak najrychlej ślub w Gnieźnie, bez rozgłosu i wielkiego zjazdu, ze względu na mój bliski i konieczny wyjazd do Ameryki, w którym najłaskawsza moja pani chce mi towarzyszyć.
— Co takiego?! — wybuchnął Robert. — Słyszałem o tej Ameryce — sądziłem, że ci wywietrzała z głowy wobec ponętniejszych perspektyw matrymonjalnych. Ale żeby brać naprędce ślub w takiej dziurze, jak Gniezno, niby jacy kryminaliści, i psuć radosną uroczystość familijną — tego mi, spodziewam się, nie zrobicie. — Niechże ksiądz prałat powie?
Ksiądz Lipski rozejrzał się chytrze po twarzach obecnych, nie rozumiejąc wcale tego projektu, gdy jednak spostrzegł przymilne spojrzenie Dosi, aby nie oponował, oświadczył pojednawczo:
— Cóż? Gniezno, stolica prymasowska, najstarsza katedra w Polsce...
— Zwarjowałeś, z przeproszeniem, księże prałacie? Niechby zresztą Gniezno, skoro mają specjalne nabożeństwo do świętego Wojciecha, ale wesele w Poznaniu, albo tu, w Radogoszczy — i nie z takim pośpiechem. Gdzież zapowiedzi? zaproszenia? Przygotowanie godnej uroczystości? — Co u licha z tą Ameryką! Niech na nas poczeka.