Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/334

Ta strona została przepisana.
—   332   —

u mnie tak niespodzianie, że nie mogłem tego odrobić. Przyleciałem tu jak na skrzydłach. A co się od wlecze, to może i uciecze, wbrew przysłowiu.
— A gdyby uciekło? — dodała Dosia z niebywałą pokorą.
— To... to zmieniłoby wszystkie moje plany z ostatnich miesięcy — odrzekł Jan.
Zapatrzył się w oczy jej, błagające tak pięknie i przemożnie, że zniewalały skuteczniej, niż nakaz.
— Sprawiłoby ci to przyjemność, gdybym porzucił dla ciebie wszystkie te projekty amerykańskie?
— Byłoby darem niezmiernym — odrzekła Dosia — i nie dla mojej fantazji, lecz dla naszego dobra i szczęścia. Ojciec oddaje nam Radogoszcz — wiesz? To piękna i kochana ziemia. Jest w niej dużo do roboty, do naprawy, do stworzenia. Zrobimy to we dwoje. — Patrz! prosi cię moje jezioro, proszą te pola trochę zaniedbane, ten kraj nasz bogaty, a niedorosły do swych przeznaczeń. — No i ja cię proszę...
— Dobrze, moja żoneczko wymarzona! Ofiaruję ci moją Amerykę niezdobytą i niekochaną, skoro tego pragniesz. Będzie to mój podarek ślubny — innego ci, niestety, dać nie mogę.
Spieczętowali ten pakt jednym jeszcze pocałunkiem doskonałym, posągowym, bezwstydnym, przed samemi oknami dworu.
— Teraz idźmy do ojca, niech i on się ucieszy — rzekła Dosia.