Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/337

Ta strona została przepisana.
—   335   —

Szczyciła się swem pochodzeniem z najstarszej szlachty wodnej tego kraju.
Jej uzasadniona duma nie rosła jednak w jałową pychę. Kochała ona kraj swój i ludzi pobratymczych; przebaczała im usterki, a nawet winy pogodnie, jak dobra siostra. I w ciągu naszej opowieści nie marszczyła się na grzechy jednych, na śmieszności drugich, spozierała na wszystkich z wyrozumiałym spokojem.
Miarkowała Śniwoda, że od uciszenia się dworu upłynęło już chwil kilka jej wiecznego żywota. Las najeżył się gęstszą zielonością. Na dworskim brzegu witały drzewa owocowe i czeremchy. Tłuste krzaki piwonji na trawnikach rozśmiały się szerokiemi twarzami kwiatów, pijanych wiosną, a czar miłosny bzów nasycał powietrze. Ten okres czasu, obliczany przez ludzi na parę tygodni, przyjęła Śniwoda, jako jeden gest należnego jej od wieków hołdu sąsiedniej przyrody, pośpieszyła uśmiechnąć się dziękczynnie dołeczkami swego lustrzanego oblicza i wionąć zapachem słodkiej wody naprzeciw symfonji zapachów, płyncej od brzegów.
Ludzi jednak nie było dotąd na brzegach leśnych i parkowych; zaledwie paru ogrodników majstrowało coś przy kwiatach i drzewach.
Nadszedł rychło dzień urozmaicony. Rozlegały się poza dworem, od podjazdu, robocze huczki zajeżdżających samochodów tak gęste, że po jeziorze poszły bełkoty, jakby ogromna w niem woda zawrzała. Pośród tych dźwięków pospolitych zadzwonił oryginalnie kłus czwórki koni i rozdarła powietrze palba