Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/38

Ta strona została przepisana.
—   36   —

przed pałacem. Tędy musi przejść każdy, kto powraca. Patrz, już tam jedna para do nas się zbliża — pewno Kryś z Bertą.
Wpatrywali się w dwa cienie wolno płynące, większy i mniejszy, męski i kobiecy.
— Ej, nie — rzekł Skumin, który odzyskał już zmysły, a wzrok miał doskonały — to Chalecki ze swoją damą. Wygląda jak Mefistofeles z Martą.
— A my jak wyglądamy? Czy ty nie jesteś Faustem?
— Ach nie! My piszemy swój własny poemat.
Wercia obdarzyła go czułem, lecz już uspokojonem spojrzeniem.
Poszli oboje na spotkanie i obie pary zeszły się.
— Jakże, przepraszam państwa, mandragora? — dowcipkował pan Dymitr, wcale nie zmęczony i z niewygasłym humorem — znaleźliście ją?
— Nie! — A pan czy znalazł?
— Pachnie mi ciągle, ale uszczknąć ją — już się nie spodziewam.
Baraszkując w esoło, obie pary wróciły na taras, gdzie już znaleźli się inni poszukiwacze mandragory, oprócz pani Canevari i Krysia. Ci powrócili w dobry kwadrans później, roześmiani i świegotliwi. Pani Berta rozpoczęła energiczną sprzeczkę ze Skuminem i panią Radomicką.
— A to pięknie tak nas opuścić w nocy i na niebezpiecznym terenie! Ani pan „Kriche“, ani ja nie