Po dniu upalnym wybuchła około północy gwałtowna burza i zbudziła z pierwszego snu całe pałacowe towarzystwo w Gdeczu. Burza na wsi piękniejsza jest i bardziej przejmująca, niż w mieście, cała jej bowiem orkiestra rozbrzmiewa w niemej ciszy. Grobowe fale nie mieszają się z fałszywym grzmotem tramwaju, z alarmem syren, z przyziemnemi huczkami drobnych machin ludzkich. „Gdy grzmi niebo, wierzymy, że Jowisz panuje“ — mówili Rzymianie. Straszy jednych, innych zachwyca, wszystkich wstrząsa dobroczynnie ta boża elektryzacja przyrody fizycznej i umysłów. Aby jednak burza okazała swą moc ożywczą, trzeba, aby po niej niebawem zabłysła pogoda.
Inaczej stało się tej nocy. Burza, po półgodzinnem piorunowaniu i po coraz dalszych turkotach odjazdu Jowiszowego wozu, pozostawiła nad Gdeczem równy szmer ulewy i monotonne trąbki przepełnionych rynien, które ukołysały mieszkańców pałacu do snu twardego. Koguty zapomniały piać podobno; zmokłe, drobne ptaszyny nie ogłosiły świtu swą pieszczotliwą gawędą.