Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/42

Ta strona została przepisana.
—   40   —

Jan Skumin otworzył ciężkie powieki w zasłoniętym jeszcze na noc pokoju, zapalił lampkę i spojrzał na zegarek. Dziesiąta! — Zerwał się, odsunął kotary i ujrzał przez okno park — ów przybytek czarów, o którym wciąż mu się śniło — przesłonięty żółtawym muślinem.
— Do licha! Deszcz, i to nieustępliwy — nie widać, aby niebo podświtywało z której strony...
Rozejrzał się po pokoju. Wszystko było do ubrania gotowe, nawet do kąpieli. Widać, że już tu był służący, ale go Jan nie spostrzegł: spał jak kłoda.
Pośpieszył się i podążył do innych pokojów.
W sali jadalnej było pusto. Tylko służący podał mu kawę. Zapytał o innych gości. Już tu byli i wyszli. Śpieszył więc znowu i szedł na zwiady pałacu.
W małym salonie zastał cztery osoby, grające w bridge’a. Pani Canevari (o dziwo!) urządziła sobie partję z Lipskim, Straszyńskim i Ramułtowskim Krysiem.
— Tak od samego rana!
— A cóż robić, kiedy deszcz pada, kochany hrabio? Wiadomo, że przybysz, wszczynający rozmowę z miłośnikami bridge’a podczas partji, witany jest chórem cichych przekleństw. Skumin, obejrzawszy jedną, doskonalą rozgrywkę pani Berty, oddalił się.
Nie widząc nigdzie Werci, poszedł w stronę jej pokojów, do buduarku, gdzie ją czasem spotkać było można. Ale spotkał tylko pannę służącą.
— Pani hrabina już wstała?