— Ach prawda! — odrzekł Jan znowu niedorzecznie, gdyż nie wiedział dotąd o projekcie wyjazdu Ambrożego.
Wercia zachowała się przytomniej:
— Do widzenia, Janku. Lepiej wcześniej, niż później — pamiętaj!
Nikt nie zwrócił uwagi na te proste wyrazy.
Tylko Jan, gdy się znalazł w swoim pokoju, rzucił się na fotel i, ująwszy poręcz w kurczowo zaciśnięte dłonie, patrzył przed siebie, przez półmrok pokoju, w postać Werci, pożegnaną przed chwilą, tak bardzo odmienną od wszelkich dawniej zapamiętanych, i czuł jeszcze na palcach ręki uścisk jej drobnej dłoni, tak mocny, jak nigdy... Czyżby ona?...
Cofnął się przed przypuszczeniem. Ale co znaczyły ostatnie wyrazy bez związku z poprzedniemi rozmowami? Może poprostu: chcę cię jak najprędzej powitać zpowrotem?... Nie. — Tak proste życzenie nie wyraża się twarzą obłąkaną przez namiętność... Ona pragnie mnie widzieć przed moim wyjazdem. Ale gdzie?
Układał w wyobraźni rozmaite sceny.
— Może mnie wezwie pod jakimś pozorem na wyjazd Ambrożego, a potem zatrzyma przy sobie na ostateczną rozmowę, której się boję? Ale przecież Ambroży wyjeżdża o pierwszej po północy, a teraz dziesiąta — musiałaby kazać mnie budzić?... Rozmawiać we troje, a potem się rozejść, bo przecie jakaś służba będzie się kręciła? To byłoby nanic.
Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/62
Ta strona została przepisana.
— 60 —