Od wyjazdu Ambrożego upłynęło już dobre pół godziny.
Naraz usłyszał Skumin za sobą lekkie skrzypnięcie drzwi, zapewne od przeciągu, który powstał między uchylonemi drzwiami a otwartem oknem. Obrócił się i ujrzał:
Wercia w długim szlafroczku, pokrywającym strój prawie nocny, zamykała drzwi za sobą.
Poskoczył ku niej i chwycił ją za ręce. Śmiała się nerwowo i udawała swobodę:
— Nie śpisz jeszcze, Janku? Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem, ale nie wierzyłem sobie. — Więc przyszłaś? — To ty jesteś?..
— Jak widzisz! Ale zgaś światło — wystarczy nam księżyc.
Gdy Jan wykonał rozkaz błyskawicznie, Wercia poszukała oczami, gdzieby usiąść. Ominęła łóżko rozesłane. Pociągnęła go za sobą na kanapkę, gdzie usiedli obok siebie.
— Słuchaj, mój jedyny! Musimy przed twym odjazdem wiedzieć na pewno, co z nami będzie. Ja przynajmniej muszę. Tu już nam nikt nie przeszkodzi rozmówić się.
Pomimo ogarniającego szału zmysłowego, Skumin uśmiechnął się. Przegalopowały mu przez głowę różne przypuszczenia i zapytania: Czy ona oszalała na chwilę? Czy po rozmyśle odważyła się na krok taki? Czy uczyniła to po raz pierwszy? Żadnej z tych wątpliwości nie wypowiedział. Ukląkł przed nią i okrywał całą jej postać pocałunkami.
Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/65
Ta strona została przepisana.
— 63 —