— Ładna mi wolność, gdy nie można iść drogą swoją już wytkniętą, lecz zarabiać trzeba na chleb powszedni.
— To niewesołe, prawda. Ale zawsze pozostaje wolność. I za chleb pan przecie w Gdeczu nie płaci.
— Długo już właśnie jadłem ich chleb, bardzo smaczny i wykwintnie podany. Wdzięczny im jestem, ale trochę mi to już ciężyło.
— Rozumiem pana, panie Janie — rzekła Dosia, naraz znowu promienna i znowu serdeczna.
— A zatem, panno Dosiu... przepraszam, jesteśmy trochę krewni, mam także prababkę Radomicką. Pozwoli mi pani jechać tym razem do Warszawy. Sygnalizują już pociąg.
— Ręczę, że pana interesy mogą poczekać, no... trzy dni. Jedź pan ze mną do Gdecza.
— Na Boga! cóż ja im powiem, dlaczego wróciłem? Zatrzymywali mnie przecie, a ja stanowczo oznaczyłem mój wyjazd na dzisiaj.
— Powie pan, żem pana przemocą wsadziła do samochodu i przywiozła zpowrotem. Już oni przyzwyczajeni są do takich moich posunięć. — Wercia się nie obrazi.
Ostatnie zdanie, zamiast przekonać do powrotu, utwierdziło Skumina w zamiarze jazdy do Warszawy. Komplikacja z Wercią stanęła mu żywo przed oczyma. Teraz do niej powracać, gdy przed kilku godzinami wyrwał się z jej ramion i umyślnie, po naradzie miłosnej, wyjechał?!
Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/76
Ta strona została przepisana.
— 74 —