ter jakiejś uroczystości familijnej z dobraniem pewnej liczby gości przygodnych, bo i cały gmach Bazaru, zawierający hotel, restaurację, Resursę, sale balowe i wyborny skład win, należał do kooperatywy ziemian, mającej za so bą kilkadziesiąt lat istnienia, tradycje i styl swój klasyczny.
Dwoje młodych, wchodzących do sali, mogło przysiąść się łatwo do którego stolika mniej szczelnie obsadzonego, ale woleli znaleźć się odosobnieni, to też zajęli pośpiesznie jedyny mały stolik na uboczu, który okazał się wolnym. Zamówili obiad dzienny, ułożony według przeciętnego gustu miejscowego, i zaczęli gwarzyć. Pilniej im było do rozmowy, niż do jedzenia.
— Zatem, panie... kuzynie, co pan porabiał przez dwa miesiące od czasu naszego spotkania?
— Niewiele, panno Dosiu. Stałem się finansistą, tym czasem drobnym. Porobiłem interesy w Warszawie, a teraz mam pracować w Poznaniu.
— To bardzo dobrze — uradowała się Dosia. — Słyszałam także, że był pan znowu w Gdeczu?
— Byłem... przejazdem.
— Raz, czy dwa razy? Może więcej?
— Już nie pamiętam — pomieszało mi się z moim dłuższym pobytem w lecie.
Dosia zmiarkowała, że Jan unika rozmowy o Gdeczu, a ona właśnie o Gdeczu chciała z nim mówić. Powróciła jednak do poprzedniego wywiadu:
— Cóżto za operacje finansowe w Warszawie i w Poznaniu, jeżeli wolno wiedzieć?
Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/92
Ta strona została przepisana.
— 90 —