Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/100

Ta strona została przepisana.
—   94   —

tonowała perlistą gamę wesołości, pan Apolinary począł się także śmiać głośno, bez powodu, patrząc na mokre zęby sąsiadki.
I strofował się w myśli po epikurejsku:
— Baba ze mnie. Cóż ja tu złego robię? Dają jeść — jem; dają pić — piję; dają patrzeć — patrzę. A przecie Meli nie świsnę Rysiowi. Chyba nie?
Rozkosznie drżącem ramieniem odprowadzał damę od stołu do salonu, gdzie przygotowano już kawę, butelki różne i stolik do kart.
— Grasz w bridge’a, Apolciu złoty?
— Nie gram. Grywałem w preferansa, w winta.
— Cóż, kiedy Mela gra tylko w bridge’a.
— I pani gra? — a to kapitalne!
Odpowiedź kuzynki uprzedził Ryszard:
— Ona do wszystkiego. Sadzi truskawki, gra w karty... czwórkę mi ujeździła, słowo honoru.
Pan Apolinary powziął nagłe postanowienie:
— No, to i ja gram w bridge’a.
— Dziękuję — szepnęła gorąco pani Melania, dygając lekką falą całej postaci.
— To mi delegat! to rozumiem — mówił Gałązka, mieszając już karty.
Pan Śniegotajski bardzo się ożywił. Stercząc przy stole w postawie stojącej, wyłożył technicznie drobny odskok bridge’a od powszechnie znanych zasad wista, okazał na przykładach, wyegzaminował pana Apolinarego z nabytej nauki, niby