Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/106

Ta strona została przepisana.
—   100   —

zajutrz odegrał więcej niż połowę, tak, że po zapłaceniu kilkuset rubli gotówką, miał dopłacić sąsiadowi jeszcze tysiąc rubli, po żniwach. Za to czwórki kasztanów nie kupił. Gdyby zaś ją kupił, rachunki z Gałązką stałyby na tych samych liczbach. Koni paradnych, odpowiednich dla dygnitarza, nie miał, ale nie miał i kosztu ich utrzymania. A »hetki rozjazdowe« wcale jeszcze nie złe, trochę tylko przymęczone.
Natomiast czystą poezyą jaśniało wspomnienie pani Meli. Jak ona, biedactwo, martwiła się z przegranej Apolinarego! Jak nagradzała mu brak szczęścia w grze gorącą i niekłamaną sympatyą!... Ten urywek rozmowy o pokrewieństwie atomów — jakie to było wyszukane, wstrzemięźliwe, a jednak chwytające za serce!... Pyszna kobieta!... Gdyby była brzydsza, mniejsza, nie tak pokaźna, nikt by nie miał nic do nadmienienia, że w braku własnego ogniska, szuka ciepła przy cudzych. Pomijając wreszcie moralne uzasadnienie pobytu pani Meli w Garbatce, pan Apolinary rad był fizycznie z poznania tej wybitnej kobiety. Dobrze było w jej towarzystwie trochę się odświeżyć, odnaleźć ruch i ton dawnego światowca, — bo człowiek starzeje się i rdzewieje przy pracy nad rolą. Ale działalność społeczna, skądinąd wyczerpująca, dała tym razem, w przebłysku, sposobność lekkomyślnego niemal odświeżenia umysłu. Pośród zabiegów o dobro publiczne zerwał pan delegat kwiat dla siebie