dać rubla, czy dziesięć, bo oni płacić nie będą. A łażą ci po okolicy i bontują.
Z górnej dziedziny rojeń pan Apolinary ściągnięty został na rodzimy zagon tak obcesowo, że poczuł dotkliwą nieprzyjemność, jakby się potłukł, spadając. Tu znowu, na wsi, pozostawało wiele jeszcze do urządzenia w polityce wewnętrznej...
Zapisał w notatniku nowe zapytanie do komitetu.
Kierunek myśli ku dziedzinom praktyczniejszym poprowadził go naturalnie do zastanowienia się nad sposobami pozyskania Wapowskiego, do którego majętności się zbliżał. Z tym panem trudniej było gadać, niż z biedakiem Pruszczyńskim i z szelmą Rysiem. Bogaty i powszechnie szanowany właściciel Wojewodzic trzymał się trochę na uboczu od sąsiedzkich krzątań, zebrań i tradycyi. Nawet niewiadomo było dostatecznie, jak do niego przemawiać. Tytułu rodowego nie nosił; prezesem jeżeli gdzie był, to nie pozwalał później i w dni powszednie tak się tytułować; sędzią także nie był. Nie był nawet radcą Towarzystwa Kredytowego. Nazywać go »sąsiadem« było jakoś niezręcznie, zwłaszcza, że pan Apolinary mieszkał o pięć mil od Wojewodzic. Mówić mu po prostu »panie« — bardzo krótko i nie politycznie. Mniejsza zresztą z tem, jak do niego mówić, ale co mówić, żeby go przekonać?...
Z takiemi trudnościami łamał się nasz delegat.
Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/108
Ta strona została przepisana.
— 102 —