Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/110

Ta strona została przepisana.
—   104   —

Zbliżając się do murów, które rosły w oczach coraz wspanialej, czynił uwagi, że tu jest jednak znacznie... prościej, a jednak szerzej, niż w Garbatce.
— Rezydencya co się zowie. Szkoda, że nie mam złotych kasztanów od Gałązki.
Kocz zajechał pod kolumny podjazdu i stanął. Po chwili oczekiwania pan i sługa zwrócili się ku sobie. Kazimierz pozbył się, widać fantazyi, bo, zajeżdżając, nie palnął z bata.
— Jakoś tu cicho, proszę jaśnie pana...
Aż pan Apolinary wysiadł i obejrzawszy uważnie wielkie drzwi zamknięte, domacał się dzwonka.
Na sygnał dopiero zjawił się stary służący, postawy przynajmniej tak wspaniałej, jak pan Sniegotajski.
— Kogo mam zameldować?
Delegat nadął się, jakby się chciał obrazić; potem wymienił niecierpliwie swe nazwisko, a gdy służący odszedł, mruczał:
— Pańskie fumy... Cóż to? miasto, czy co?
Nadbiegł inny służący, młody, fertyczny, pomógł panu Apolinaremu zdjąć płócienną opończę, otrzepał go z kurzu i otworzył drzwi do salonów.
Lustra, portrety, landszafty, wysokie sufity...
Zbuntowało się coś w panu Apolinarym przeciw tej uroczystości dojazdu i pałacu. Cisnął