Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/13

Ta strona została przepisana.
—   7   —

środku werendy w słonecznych okach zielonego półcieniu, walcząc ze snem i z owadami za pomocą wielkiej drukowanej płachty, zdatnej zarówno do rozbudzenia umysłu, jak do opędzania much. Na stole, zamiast »pisanego dzbana« Kochanowskiego, stał wzorzysty kufel monachijski z glinki utrzymującej piwo w chłodnej temperaturze, nabytek kultury zachodniej.
Lubą kołysankę poobiedniej ciszy zamącił naraz turkot kół nieznajomy. Wprawne ucho wieśniaka rozróżnia bowiem swój turkot od cudzego, a nawet w róży z kołatania, czy gość pożądany, czy nieproszony. Pan Apolinary, ujrzawszy obcą bryczkę na zakręcie stanowczym, tym, który już tylko do domu prowadzi, stwierdził, że furmanka jedzie z daleka, od kolei, a turkocze raczej złowrogo.
Gdy niebawem bryczka zajechała przed dwór, wysiedli z niej dwaj panowie i wymienili dwa nazwiska panu Budziszowi nieznane: Kotulski i Hyc. Kotulski był cichy, twarzy pociągłej i ascetycznej, w oczach i na ustach nosił ogromne cierpienie, społeczne czy żołądkowe. Hyc, przeciwnie, odznaczał się torsem trybuna i wzrokiem, który bez wahania nazwać można »orlim«. Na uprzejme zaproszenie gospodarza, aby podróżni orzeźwili się piwem, jeden nic nie odpowiedział, tylko spojrzenie głębokich swych oczu bardziej jeszcze udu-