cemu bujny swój czub siwy. Potem szybko zatknął pióro w kubek ze śrótem, powstał i przyjął w ramiona sąsiada.
— Oj, stary, stary! — rzekł po chwili niespodzianie, kiwając przyjaźnie głową.
— Co? źle wyglądam?
— Doskonale. Nie o to chodzi.
— Tylko o co? — dopytywał się stropiony nieco pan Apolinary.
— O co innego, mój serdeczny. — Obiad jadłeś?
— A jakże. Godzina czwarta. Przyjeżdżam na gawędkę o ważnych sprawach krajowych.
— Na gawędkę... hm. A robota gdzie?
— Przy niejednej ja już byłem robocie, dobrodzieju mój. I teraz pracuję jak wół dla naszego Stowarzyszenia.
— To robota?
— A co zaś innego? Zajmujemy się działaniem przeciwko siłom wstecznym nurtującym społeczeństwo... sprawą szkolną... uświadomieniem ludu... no iwszystkiem, co jest »pro publico« użyteczne. A ogarniamy kraj cały.
— Nauczono cię gadać, sąsiedzie mój serdeczny.
— At — odparł trochę szorstko Apolinary — nie wątpię, że masz rozum, dobrodzieju mój, aleś trochę skwaśniał. I masz swoje... partykularności. Działasz na własną rękę, a nie solidaryzujesz się z narodem. Poczekaj, posłuchaj, dobrodzieju mój!
Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/138
Ta strona została przepisana.
— 132 —