Zamiast się oburzyć, pan Jan Rokszycki założył ręce, błysnął z pod wydatnych brwi oczyma głębokiemi, ale raczej ze współczuciem, niż groźnie.
— No, słucham, proszę... słucham.
— Widzisz, sąsiedzie kochany, przyjechali do mnie w końcu przeszłego miesiąca dwaj panowie: Kotulski i Hyc.
— Aha. Znam tych dygnitarzy. Cóż dalej?
— Bliżej ich tam nie znam, dobrodzieju mój. Ale widziałem ich przecie i w Warszawie i przy robocie i porównałem to, co mówili, ze zdaniem komitetu i byłem u Gwiazdowskiego...
— Toś może i akt podpisał?!
— Ma się wiedzieć. Wybór całego kraju podpisany pod aktem.
— Apolinary! bój się Boga! trzebaż się poradzić...
— Trudno, dobrodzieju mój, kiedy czas nagli, odwoływać się ciągle do zdania tych tam... prawyborców.
Rokszycki oniemiał. Patrzył, patrzył, aż złagodniał zupełnie, jak lekarz niecierpliwy, który chorego ofuknie, gdy nagle zauważy, że chory bredzi w gorączce.
— Wytłomacz trochę jaśniej, mój serdeczny, bo nie rozumiem.
— A widzisz. Trzeba się najprzód zrzeszyć, zsolidaryzować...
Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/139
Ta strona została przepisana.
— 133 —