potrwa«, — wreszcie o utrudnieniu życia z powodu sprzedaży wódki na flaszki, a nie na kieliszki. Pan Apolinary wyrzucił go za drzwi.
Antek przywiózł wiadomość pozytywniejszą, że pan Kotulski był przedwczoraj w miasteczku, zajechał do właściciela młyna i wszedł z nim w jakąś umowę. Co z sobą mówili — niewiadomo. Ale po wyjeździe pana Kotulskiego młynarz siadł także na bryczkę i w świat pojechał. Powiadał żonie, że na długo, bo ma na kilka mil wokoło ludzi namawiać. Do czego? — również niewiadomo. — Słychać, że ten pan młyn z ogrodem kupił.
— A to na co? Językiem mu mleć, a nie żarnami, dobrodzieju mój.
Takie wiadomości drażniły tylko pana Apolinarego zamiast mu posłużyć do jasnego przeniknięcia działań osób wpływowych w Stowarzyszeniu.
— Niema innej rady — trzeba jechać do Warszawy.
Spotykamy więc znowu pana delegata w hotelu Saskim, ale twarz jego, do niedawna pogodna i pełna przyszłości, nosi teraz piętno trawiącego niepokoju o publiczne dobro. Pan Apolinary głowę pochyla pod ciężarem odpowiedzialności, palcami przebiera nerwowo, jakby coś chwytał i czegoś nie dosięgał. Uroczysty surdut utracił
Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/152
Ta strona została przepisana.
— 146 —