reputacyi biegłego polityka, rozwinął tymczasem dalsze swe zapatrywania na solidarność:
— Święta prawda, dobrodzieje moi. Kupą do celu — to mi robota. I żeby raz się już pozbyć tych wszystkich haseł, liter, stronnictw, — człowiek-by odetchnął.
— Za pozwoleniem! — zawołał pan Hyc — stronnictwo nasze abdykować nie może ze swojej preponderencyi w kraju.
Ten cios prosty kolegi pan Kotulski starał się zagoić kojącą maścią swej wymowy:
— Nasze... zrzeszenie ku wspólnej pracy przestaje już w pewnej mierze być stronnictwem. Ogarnia kraj cały. Jest jedyną organizacyą naprawdę istniejącą i opartą na szeroko wybadanej woli całego społeczeństwa. Jak więc pan zapatrujesz się na współdziałanie z nami?
— Ha, skoro zapewniacie, że kraj cały... Ale! Więc już zapisaliście do waszego grona sąsiada mego, pana Jana Rokszyckiego? Byliście u niego w Ziembowie?
Pan Kotulski spojrzenie swe znowu uduchownił, jak uprzednio na propozycyę piwa. Pan Hyc zaś postąpił, jak zwykle, odważnie i rzekł stanowczo:
— Nie znajduje się na naszej liście.
— On?! Rokszycki?! A kogóż tedy werbujecie?
Idący już raźniejszym krokiem ku zrzeszeniu
Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/17
Ta strona została przepisana.
— 11 —