gorliwego sługi kraju. Ten pokarm ciągle mu smakował, ale zarazem truł go i powoli zabijał. Najbliżsi nie dość prędko postrzegli to niebezpieczeństwo. Pierwszy pan Jan poradził pani Tekli usuwać choćby podstępem gazety od Apolinarego, zwłaszcza krańcowe. Następnie przysłał przyjacielowi całą pakę książek humorystycznych, illustrowanych, lekkich. Ale kwękający statysta z pogardą odsunął te drobiazgi, zażądał gazet i broszur i jak dawniej zawołał:
— Nacóż się ma zdrowie i rozum, dobrodzieju mój, jeżeli nie na usługi publiczne?
Wprawdzie obecnie zdrowia już tak, jakby nie było. Pozostawał rozum...
Najgorzej jednak bolał pana Apolinarego brak wszelkich instrukcyi i odezw od komitetu. Ani dla kolegów, ani dla ludu, ani na przyszłość — nic.
— Pospali się, czy się gdzie wynieśli? A niech ich...
Raz jeszcze zawiesił pan Apolinary rękę w powietrzu i cofnął się przed bratobójczem przekleństwem.
Nareszcie przyszedł pewnego dnia list adresowany nieznajomem pismem, który Apolinary wyłowił z paczki gazet i zważył w ręku, pożerając go oczyma. Taki list poznaje się, choć się nigdy podobnego nie widziało, jak pierwszy list kochanki, jak wyrok, od którego życie zawisło.
W istocie była to upragniona lista kandydatów
Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/170
Ta strona została przepisana.
— 164 —