opisać serye wrażeń i rojeń, przez które przechodził rozkoszujący się polityk.
— Ten chyba nie nasz?... znaczna persona, ale nie słyszałem, aby do nas należał??... Układ dyplomatyczny?... Dobrze.
— Czesław Gzubski?... Nie znam.
— Józef Pasterkowski... Także nie znam.
— Antoni hrabia Kostka. A tak — należało się. Ja mu zawsze mówiłem: nie wykręcisz się, hrabio, od poselstwa. Mój kandydat.
— Jaromir Gawłowski... Co? Gawłowski?! Ale to przecie nie ten. Memu sąsiadowi Ignacy.
— Joachim Sternstein-Gwiazdowski. To było nieuniknione. Choćby za lokal.
Pan Apolinary zbliżał się do kandydatów swojej ziemi, ale w tem miejscu papier uprzednio już załamał, aby przypadkiem nie rzucić okiem przed koleją. Nareszcie z bijącem sercem doszedł do załamania, podłożył palec i powoli papier wyciągał, żeby nie odrazu wyczytać nazwiska, które miały mu zajaśnieć.
Na palcu ukazało się najprzód nazwisko wcale delegatowi nieznajome, a potem:
— Jan Rokszycki... Pan Jan! brawo... Ale cóżeście mi na niego nagadali?? I nie stowarzyszony i nie zachwalany, a taki musiał wyleźć. Ja to zawsze mówiłem. No, teraz ostatni:
— Feliks... Co za Feliks?!... Kotulski!
— A niechże was wszyscy dyabli!
Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/172
Ta strona została przepisana.
— 166 —