czął już kłuć niektórych w oczy i niepokoić. Zanim jeszcze cokolwiek uczynił, już w opinii stał się wielkim, nawet niebezpiecznym. Niejeden działacz tak rozpoczyna za naszych czasów. Pochodzi to może z łamania światła i ze zwodnych widoków, powstających na mgłach skłębionych nad wielką wschodzącą Jutrznią. A skądinąd — naród miewa swe przeczucia.
W ostatniej chwili widzimy pana Apolinarego jeszcze w hotelu Saskim, ale w pokoju urządzonym na podobieństwo gabinetu ministeryalnego. Sam działacz, choć jeszcze w stroju niedbałym, zasiadł za stołem, zawalonym zbiorem dzienników i broszur tak skrajnie przeciwnych poglądów, że dziwić się prawie można, iż w tak blizkiem sąsiedztwie jedne drugich jeszcze nie pożarły. Przy stole mniejszym, schylony nad pisaniem, siedzi blady młodzieniec. Pan Budzisz, spostrzegłszy w pomocniku lekarza, który go pielęgnował, niepospolite uzdolnienie do polityki wewnętrznej, połączone z naturą elastyczną i pięknym charakterem pisma, uczynił go swym sekretarzem. Młodzieniec czyni tymczasem wyciągi z gazet, których pan Budzisz nie zdąży przeczytać. Sam działacz przybladł trochę, schudł i wyłysiał; oczy pozbyły się dawnej pogody; spojrzenie jest teraz bardziej uduchownione, a nawet, gdy Budzisz rozmawia z Gawłowskim lub z sekretarzem — orle.
Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/181
Ta strona została przepisana.
— 175 —