— Tem już prawie jesteśmy — zadźwięczał uroczyście bas kolegi Hyca.
— No, a inni... ci naprzykład niewyraźni stronnicy tego lub owego?
Pan Kotulski pierwszy raz się uśmiechnął (uśmiech miał chwytający za serce, choć bolesny) i położył dłoń na rękawie pana Apolinarego.
— Przyjdą do nas, kochany panie, przyjdą. Nie może być inaczej.
— Kto wie? może i przyjdą? — pomyślał ujęty dobrotliwym tonem Apolinary i taką przed oczyma duszy zobaczył fantasmagoryę: Gdy on sam przystąpi do zrzeszenia, nakłoni i zwerbuje pana Jana. Gdy Jan stanie się członkiem i będzie miał już swój głos między nimi, to im tam pieprzu zada, to już tam wszystko będzie w porządku... Tylko czy Jan zechce?...
Tak się zapamiętał w rojeniach, że nie zauważył, jak pan Hyc począł wymownie dowodzić o zasadzie wyborczej. Stracił nawet coś z pierwszych, prawdopodobnie cennych, słów mówcy. Posłyszał jednak dosyć, aby się połapać.
— ...po dyletancku. Wysuwali się naprzód samozwańczo na ochotnika. Dość mamy tych niepowołanych przedstawicieli! My zaś działamy wręcz przeciwnie. Chcąc usłyszeć głos, wyrozumieć pragnienia całego narodu, opieramy się na zasadzie wyborczej. Nietylko do parlamentów, do każdego żywotnego stowarzyszenia należy wybierać człon-
Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/19
Ta strona została przepisana.
— 13 —